Maybe Someday – recenzja

Życie pisze różne historie: całkiem prozaiczne i te wyjątkowe. Proste i skomplikowane, szczęśliwe i bez happy endu. Ale życie ma też poczucie humoru – czasami bardzo ironiczne: i tak oto proste relacje się komplikują, szczęśliwe chwile zaczynają się boleśnie kojarzyć. To, co uznawane jest za złe, tak naprawdę jest czymś dobrym, co zdarzyło się w nieodpowiednim miejscu i czasie… I tak też stało się z Sydney i Ridgem.

Zaczęło się prozaicznie: on na balkonie ćwiczył swoje kompozycje, ona, po drugiej stronie dziedzińca, podśpiewywała wymyślone przed siebie teksty granych piosenek. On nie miał natchnienia – jej to przychodziło ot tak sobie. I tak się poznali. Sploty pewnych wydarzeń spowodowały, że szybko się zaprzyjaźnili, a więź, która wytworzyła się między nimi była czymś zdecydowanie większym niż przyjaźń. Nie jest to jednak historia, w której tak po prostu dwoje ludzi może być szczęśliwych bez pozostawiania za sobą żadnych ofiar.

Colleen Hoover w Maybe Someday podjęła bardzo trudny temat. Zdrada, bo wokół niej kręci się cała opowieść, jest tutaj oddana bardzo życiowo: jest rysą na szkle nieskazitelnego charakteru, ale też staje się czymś wątpliwym i niejednoznacznym. Autorka w błyskotliwy sposób odrysowuje prawdę starą jak świat: nic nie jest całkiem czarne ani całkiem białe. Przywiązując nas do bohaterów, łamie nam serca – pokazuje, że ktoś, w kogo wierzymy i kogo kochamy, może popełnić błąd; przy okazji Hoover gra też nam na nosie, przebiegle wplatając w fabułę niewygodne pytanie: czemu kogoś postrzeganego negatywnie potępiamy za ten sam czyn, z powodu którego staramy się usprawiedliwiać dobrego człowieka?

Bardzo odważnie odrysowana jest tutaj rzeczywistość: codzienność to nie tylko proza życia i działania o określonej wartości: dobre/złe. To też walka z samym sobą, zwłaszcza jeśli znienacka pojawia się ktoś, kto w jednej chwili potrafi przemeblować poukładane na pozór życie. Tutaj radość przeplata się z cierpieniem, moralność z pożądaniem. Zdrada psychiczna boli tutaj tak, jak zdrada fizyczna (a może nawet bardziej…?), a granice się zacierają. Co można usprawiedliwić dobrymi intencjami? Co można wybaczyć w imię szczerości i wyższych ideałów?

Cała książka wprost emanuje ciepłym, przytulnym klimatem – czytelnik bez wahania zanurza się w kolejne strony i przepada bez reszty, na dobre zadomawiając się wśród bohaterów. Choć niejednokrotnie jest to słodko-gorzka historia, czujemy się w niej świetnie: fabuła wręcz płynie do przodu, czujemy się jak uczestnicy wydarzeń i ani nam w głowie opuszczać ten świat. Miłe uczucia dopełniane są muzyką przygotowaną na potrzeby książki: Griffin Peterson stworzył osiem klimatycznych kompozycji, które odpowiadają piosenkom tworzonym w powieści przez Ridge’a i Sydney. I chociaż teksty nie zawsze do mnie przemawiały, tak muzyka jest naprawdę dobra – a razem tworzą bardzo przyjemną dla ucha mieszankę.

Nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić Was wszystkich do lektury Maybe Someday – to taki wycinek życia zwykłego człowieka, któremu nadano odpowiednią perspektywę i udowodniono, że może być magiczne wskutek tego, co możemy poczuć do drugiej osoby. Może nie jest to powieść idealna, ale z pewnością jest bardzo dobra – i niezwykle przyjemna w odbiorze. Oprócz tego, że funduje czytelnikom cały wachlarz emocji, daje coś jeszcze: sprawia, że chcemy jeszcze intensywniej odczuwać własne życie. I za tę inspirującą dawkę optymizmu, mimo wielu smutnych chwil w życiu bohaterów, szczególnie dziękuję autorce.

źródło: http://zanim-przeczytasz.blogspot.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *